15 lipca 2013

Rozdział IV

Czuje uciążliwe kłucie w sercu, kiedy zerkam przez okno na oddalające się lasy i góry zastępowane przez wysokie, nowoczesne budynki. Są piękne, nie zaprzeczam. Ciężko złapać oddech, kiedy spojrzenie biega od jednego miejsca do drugiego, a i tak nie jest w stanie pojąć nawet części. Bolid zwalnia, wciąż jednak mknie z zawrotną prędkością. Przesuwam rękę przyciśniętą płasko do wąskiego parapetu odrobinę w prawo, ale natychmiast odskakuję, kiedy spotykam dłoń Ethana. Po zastanowieniu wracam i splatam nasze palce. Uśmiecham się niepewnie i pytam, wciąż ukradkiem zerkając za szybę.
— Co teraz będzie, Ethan? 
— Zupełnie nic. 
• 
Po kilku minutach docieramy na dworzec, zapełniony kolorową, pstrokatą masą. To Kapitolińczycy, wrzeszczący jak zarzynane świnie, bijący brawo i przepychający się. Ich stroje są dziwne, wielobarwne i na pewno niewygodne, a twarze i ciała upiększone, o ile można tak nazwać ohydne bezczeszczenie swojego ciała.
Machają do nas, co niektórzy gwiżdżą, klaszczą i skandują nasze imiona. Zerkam na Ethana. Powinnam zachować kamienną twarz, czy uśmiechać się? Machać? Widzę iskierki rozbawienia w jego oczach i wiem, że skoro zostało nam tak niewiele życia, powinniśmy czerpać z niego pełnymi garściami.
Im szerzej uśmiecham się do Kapitolińczyków, tym bardziej postrzegam ich jako podobnych do mnie. Widzę, że też są ludźmi. Tak samo jak ja czują radość, może i nawet smutek czy żal. Kto wie?
Posyłam im kilka buziaków, ostatni raz macham i odchodzę od okna, słysząc jęk zawodu. Hillevi już czeka przed drzwiami, stukając w nie niecierpliwie
— Wychodzicie? — mówi, nieudolnie skrywając zdenerwowanie. Kiedy w końcu spełniam jej żądanie, co rusz popycha mnie i szturcha, żebym szybciej szła do wyjścia. Ethan i Marcus kroczą za nami. Pochód zamyka jasnowłosa awoksa.
Zanim zdążymy dojść do wyjścia, słyszę wrzask i pisk. Kogo tak oklaskują? Na pewno nie nas, bo jeszcze nie wyszliśmy. Hogan zaciska usta. Jej chude dłonie drżą.
— Hillevi — zaczyna ostrożnie Ethan — co się dzieje?
— Nic takiego — wyjaśnia prędko, nerwowo. — Bolid z piątki się zepsuł i musieliśmy wziąć ich trybutów naszym. Już poi sprawie, po co te nerwy?
— Nikt poza tobą nie jest zdenerwowany, Hillevi — wzdycham.
— Oczywiście — słyszę jej żachnięcie. Odgania nieistniejący kosmyk włosów z twarzy i idzie, zaskakująco wysoko unosząc podbródek. Stuka obcasami i krzyżuje ręce na piersi.
Gdy tylko wychylam głowę z pociągu, krzyk staje się głośniejszy. Wychodzę, śmiejąc się. Setki, jeśli nie tysiące ludzi stoi tu z głowami zwróconymi w moją stronę. Przynajmniej na chwilę to ja jedyna zaprzątam ich umysł. To wspaniałe uczucie, nawet, jeśli po chwili część z nich zwraca się w stronę trybutów z piątki.
Widzę, jak niepewnie wychodzą z wagonu. Nie usiłują zdobyć sympatii, nie próbują przerazić. Boją się, nie umieją grać, nie przybierają masek. Dziewczyna wygląda, jakby była w moim wieku, chłopak na pewno ma dwanaście, może trzynaście lat. Jest drobny i niski. Zginie prędko. 
Kiedy Ethan wychodzi, złączamy dłonie i stoimy bliżej siebie, niż powinniśmy. To, co działo się w nocy niech pozostanie milczeniem, jednak wynikło z tego wiele obietnic i próśb, które oboje zapamiętamy. 
Publiczność cichnie, kiedy nas zauważa. Sztuczne i schematyczne zakazane romanse są widocznie rozchwytywane w Kapitolu, bo po chwili dworzec znowu przypomina mi wielką rzeźnię. To Kapitolińczycy są świniami na ubój, chociaż raz w całym naszym życiu. Już za kilka dni role się odwrócą.
Widzę szczere uśmiechy i pragnienie zwrócenia na siebie uwagi. Kiedy krzyżuję z kimkolwiek spojrzenie, ten wręcz szaleje z radości.
Ich ucieszy moja śmierć, dociera do mnie. Będą patrzeć na moją krew i na moje martwe ciało w euforii. Oni nie są ludźmi. To potwory. Wzdrygam się i blednę, chociaż usiłuję ukryć strach i obrzydzenie za słodkim uśmiechem.
Co się ze mną dzieje? Co rusz zmieniam zdanie, poglądy i opinie. Chciałabym umieć pozostać sobą.
A może ja wciąż jestem sobą? Pytanie przemyka mi przed oczami. Ja się dostosowuję, nie zmieniam. Świat jest okrutny, ale żeby przeżyć, muszę się dopasować.
Czuję silną dłoń nieśmiało otulającą moją. Nie odpycham jej, wbrew sobie. Cieszę się krótkim powiewem wiatru. Głosy i krzyki milkną, zamierają. Jestem tylko ja, moje życie i moje uczucia. Szepty w mojej głowie i czyste niebo. Dlaczego świat wciąż istnieje? Wczoraj zmieniło wszystko. Cała ległam w gruzach i chyba nie dam rady się podnieść. Dlaczego czas uparcie mija, dlaczego wciąż żyję?
Powinnam zniknąć. Czyż nie?
Kapitol jest taki piękny, powtarzam sama do siebie kolejny raz tego dnia. Wszystko można zarzucić jego mieszkańcom, ale nie brak dobrych (Ba! Wspaniałych!) architektów. Wszechobecny przepych niektórych może irytować, ale dla mnie jest to piękno w czystej postaci. Błyskotki, złoto, szkło, miękkie kształty, nowoczesne wykończenia. Kapitol to zupełnie inny świat. To nie skromność, bieda, czy chwiejność. To bogactwo, okazałość i kolory. Nawet niebo wydaje się bardziej niebieskie.
Ethan, ja, Marcus i Hillevi jedziemy długim samochodem z przyciemnionymi szybami. Na początku gawędziliśmy spokojnie o oczywistych rzeczach, jak samopoczucie czy pogoda, jednak teraz zażarcie dyskutujemy o planie dnia i Igrzyskach.
— Co będziemy robić teraz? — pytam, by ochłodzić atmosferę po kłótni co do sojuszy.
Marcus odzywa się jako pierwszy, więc rozgadana Hogan zaciska usta w rozczarowaniu.
— Styliści doprowadzą was do porządku w Centrum Odnowy. Potem jest czas wolny, a wieczorem… — Wzdycha ciężko. — Wieczorem odbędzie się Parada.
Parada Trybutów to główna część uroczystości inaugurującej Głodowe Igrzyska. Trybuci na rydwanach przejeżdżają przez miasto, za wszelką cenę usiłując zwrócić na siebie uwagę. Wysłuchują przemowy Snowa i znikają na kilka dni w Ośrodku Szkoleniowym. Staram się nie zastanawiać nad tym, co mnie czeka po tym.
Czuję się dziwnie bezbronnie, kiedy leżę płasko, usiłując wyzbyć się wstydu. Po długiej dyskusji i namowach zostałam zmuszona do zdjęcia z siebie zupełnie wszystkiego i niemal siłą przytwierdzona do metalowego łóżka z czarnym, skórzanym obiciem. Zdziwiona moją wstydliwością Ekipa Przygotowawcza okazała się zaskakująco łaskawa i narzuciła na mnie dwie cienkie szmatki. Nie jestem pewna, ale chyba ich lubię.
Ludzie, którzy od niemal dwóch godzin wyrywają każdy najmniejszy włosek z mojego ciała, wyglądają jak typowi Kapitolińczycy, chociaż mają na sobie błękitne fartuchy, nie pstrokate stroje.
Pierwsza przedstawiła się wesoła i dziecinna Shani, której gestykulacja przyprawia mnie o mdłości. Sztywno unosi palce, wszystkiego dotyka delikatnie i ostrożnie, ściąga czerwone usta w dzióbek i sztywnie wyprostowuje plecy. W każdym calu jest urocza, słodka, rozkoszna, jakkolwiek by nazwać milutką aurę, którą roztacza. Ma się ochotę zdrabniać wszystkie słowa i mówić słodko i wolno, tak jak ona. Ma skórę barwy mleka i nie tylko tym przypomina mi porcelanową lalkę. Cechują ją ogromne oczy i zaróżowione, pulchne policzki. Cienkie, czarne, idealnie gładkie włosy spływają po ramionach niemal do pępka, a prosta grzywka przykrywa cienkie, wyregulowane brwi. Bawi ją wszystko, a jej chichot jest sztuczny i cienki.
Obok Shani krąży Nova, najprawdopodobniej jej narzeczony. Jego uroda jest wręcz nie z tej ziemi, chociaż ciężko określić, co w nim takiego wyjątkowego. Może to delikatnie skośne oczy, prawie pozbawione rzęs, ozdobione soczyście czerwonym cieniem, a może duże, niekształtne usta, z pewnością poprawione chirurgicznie. Ma też drobny, zadarty nos, a jego twarz jest długa i owalna. Okalają ją włosy, które na pierwszy rzut oka wyglądają na siwe, jednak tak naprawdę mają śnieżnobiały odcień. Boki głowy zostały wygolone, a liczne kosmyki na czubku zakręcone i ozdobione rzucającymi się w oczy, złotymi pasemkami, pasującymi do kilkunastu kolczyków w prawym uchu i jednego w prawym nozdrzu.
Wśród nich jest jeszcze Asha, mężczyzna, któremu nie dałabym więcej niż dwadzieścia lat. Wygląda brzydko jak na standardy Kapitolu, przynajmniej według mnie. Jego włosy, sięgające za uszy są wyprostowane i przygładzone, kilka czarnych jak smoła pasem (widać, że nie zostały ułożone bez trudu) przechodzi ukosem przez całe czoło. Małe oczy okrążone są czarną kredką, co nadaje mu wygląd pandy, szczególnie w połączeniu z ustami w tym samym kolorze. Jego twarz wydaje się płaska i bez wyrazu przez jednolity, gładki puder na całej jej powierzchni. Jakkolwiek nie wygląda, jest najsympatyczniejszy z całej grupy. Kiedy Shani i Nova odeszli na kilkanaście minut, rozmawiał ze mną lekko i swobodnie, przy nich milczał i trzymał się z tyłu. Udało mi się nawet zauważyć jego uśmiech. Odsłonił białe, proste zęby, szerzej otwierając oczy, których koloru wcześniej nie zauważyłam. Są prawie całkowicie białe, jedynie o lekkim, błękitnym odcieniu. Wtedy mogłam z czystym sumieniem powiedzieć, że jest niesamowicie przystojny.
— Powinieneś częściej się uśmiechać — zauważyłam.
— Powinienem częściej mieć do tego powód. — Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi. Wypowiedziana  z ledwo słyszalnym kapitolińskim akcentem wydawała mi się szczera i niezmiernie smutna, co zdawało mi się obce dla tryskających energią Kapitolińczyków.
W ciągu dnia zdążyłam zadecydować, że postaram się zrozumieć tych ludzi, zmienić co do tego zdanie i w końcu postanowić, że tylko niektórych traktować będę przyjaźnie. Może, wbrew pozorom, nie wszyscy są skończonymi idiotami.
Podchodzę do dużego lustra za namową widocznie z siebie zadowolonej Ekipy. Ostrożnie uchylam powieki i przyglądam się osobie, która ukazuje się moim oczom.
Jej włosy, soczyście brązowe, nie sięgają łopatek. Jest ich dużo i lśnią delikatnie. Przypominają mi kosmyki awoksy, którą spotkałam w pociągu — wydają się ciężkie, ale unoszą się delikatnie, niby zanurzone w wodzie. Brwi ma gęste i ciemne, ale idealnie pasujące, nadające twarzy charakteru. Nie ma widocznego makijażu, może jedynie odrobinę rozświetlacza i bronzera. Widzę duże, jasnobrązowe oczy, ozdobione wachlarzykiem długich rzęs. Drobny, zadarty nos i szerokie usta o wyraźnie zaznaczonym kształcie.
Unosi chudą dłoń ozdobioną paznokciami w kształcie migdałków do twarzy, ze zdziwieniem muskając gładkie policzki. Jej ciało wydaje się idealne, sylwetka filigranowa, niemniej kobieca i miła dla oka. Nie ma już śladu po Nade, drobnej piętnastolatce z dystryktu trzeciego.
Jestem świadkiem narodzin Nadene, wesołej, ale poważnej istotki, która umie skrywać pokłady strachu za maską szczęścia.
Moja historia opowiada o tym, że ciągle się zmieniamy.
Do pomieszczenia o pustych, białych ścianach, które ożywia moja wesoła rozmowa z Ekipą Przygotowawczą wkracza Lennon, o której zdążyłam dziś wiele usłyszeć.  
Jako pierwsze w oczy rzucają się długie, szczupłe nogi. Jej skóra nie jest ani blada, ani opalona, w żadnym razie nie jest jednak nijaka. Wydaje się cienka, niemal przezroczysta, gładko opina wysportowane ciało. Nigdy nie widziałam podobnej. Stopy ozdabiają buty na ogromnym obcasie. Są czarne, jednak szpilkę i podeszwę przyozdobiono setkami drobnych, błyszczących kamieni. Mój wzrok wędruje wyżej i zauważam obcisłą spódnicę, kończącą się tuż przed kolanem. Pasuje do butów — została uszyta z małych brylancików, tutaj mówimy jednak o tysiącach, nie setkach.  Biodra i talia podkreślone są błękitną, połyskliwą falbanką. Ma na sobie też top bez ramiączek, zrobiony z aksamitu o wściekle kobaltowym odcieniu. O wystające obojczyki opiera się pokaźna, srebrna kolia z turkusowym, trójkątnym kamieniem w samym środku, a chudy nadgarstek opina gładka skórzana bransoletka. W palcach ściska beżową kopertówkę ozdobioną kolcami ze srebra. 
Twarz Lennon jest jedną z najmniej oczywistych a jednocześnie najpiękniejszych, jakie widziałam. Szeroka, o kwadratowej szczęce i mocno zarysowanych kościach policzkowych. Oczy ma duże, okrągłe i przyćmione skomplikowanym makijażem, kontrastującym turkusowymi odcieniami z ich ciepłym, brązowym kolorem. Przy cienkiej brwi widnieją trzy kropki ustawione w trójkąt — najprawdopodobniej wytatuowane. Jej usta są duże i pełne, pomalowane na ostry, fioletowy kolor, a nos spory i szeroki. Uśmiecha się śmiało, wyzywająco przymrużając oczy. 
Prawdziwą ozdobą Lennon są włosy. Na czubku głowy widnieje spinka z błękitną ozdobą, niewiele mniejszą od jej twarzy, którą otula cienką woalką. Kwiat nie przyćmiewa jednak ich piękna, a delikatnie je podkreśla. Jasnorude, gęste i ciężkie loki spływają kaskadami po ramionach. Nie przypominają sprężynek, co bardzo mi się podoba. Dostrzegam kilka drobnych warkoczyków i błysk jakiegoś niewielkiego talerzyka wepchniętego w jej ucho. Przyglądam się temu z uwagą, zastanawiając się jakim cudem Lennon do tego stopnia rozepchała maleńką dziurkę. Czyżby nowy trend? Wzdrygam się mimowolnie, ale powstrzymuję się od skrzywienia.  
Lennon podchodzi do nas śmiałym, lekkim krokiem. Wydaje się odbijać od podłogi. Uśmiecha się szeroko, ukazując białe zęby z niewielką przerwą między jedynkami. Wydaje się pełna pozytywnej energii, niebezpiecznie zaraźliwej. Może ją polubię. 
— Jestem Nadene — przedstawiam cię. 
— Wiem, kim jesteś — odpowiada wesoło, potrząsając obiema dłońmi moją ręką, którą wyciągnęłam w jej stronę. — Lennon.  
— Ja również wiem, kim jesteś — śmieję się i opadam na kanapę, na której wcześniej siedziałam z wyraźną ulgą. 
— Muszę poprosić was o odejście, chcę się jej przyjrzeć — zwraca się do Shani, Novy i Ashy. 
— Powodzenia — szepczą po kolei. Asha przesuwa chude palce po wierzchu mojej dłoni i uśmiecha się zagadkowo przez ramię. Mam nadzieję, że się nie czerwienię. 
• 
— Jesteś ładniejsza, niż przypuszczałam — oznajmia Lennon.   
— To komplement? — chichoczę, zajadając podarowaną mi babeczkę z czekoladową polewą. 
— W moich ustach? — Unosi jedną brew — Wielki. Jestem straszną zazdrośnicą — wyznaje teatralnym szeptem, pochylając się. Śmieje się głośno i szczerze. 
Minuty mijają nam na rozmowie. Zapominam o tym, co dzisiaj mnie czeka. Zapominam o tym, co było. Może to najłatwiejsze rozwiązanie? Cieszyć się krótkimi chwilami szczęścia, kiedy smutek naciera na mnie ze wszystkich stron. Nie poddać się i trzymać głowę wysoko, mentalnie policzkując wszystkich tylko czekających na moje najmniejsze potknięcie. 
• 
Kiedy Lennon rozmawia z Marcusem, Hillevi, Ethanem i jego stylistą, który, z tego co pamiętam, nazywa się Vestia, ja ukradkiem podchodzę do którejś awoksy. Pytam się jej półgłosem 
— Byłabyś w stanie załatwić mi kilka kartek i długopis? 
Kiwa głową, wzrusza ramionami i znika, nawet nie wiem kiedy. Wracam do towarzystwa, uśmiechając się uroczo. Nikt nie zauważył mojego odejścia. Oprócz Ethana, który przygląda mi się od dłuższego czasu. Staram się go zbyć, kiedy jednak na stole pojawia się jedzenia, a my kierujemy się do stołu, czuję na głowie jego ciepły oddech. 
— Nie wiem, co kombinujesz, ale nie wplącz się w żadne kłopoty — mruczy, muskając palcami mają szyję. Parska cichym śmiechem, kiedy drżę. 
• 
— Wy dwoje jesteście razem, prawda? — pyta Vestia, kiedy, wciąż gawędząc, jemy. Akurat podnoszę wysoką szklankę pełną pomarańczowego soku do ust, kiedy Ethan mówi słodko 
— Tak. 
Ze zdziwienia wypluwam sok do naczynia. 
— Tak?! 

6 komentarzy:

  1. Bardzo ale to bardzo podoba mi się to jak piszesz. Twoje opowiadanie czyta się lekko i przyjemnie. Jestem ciekawa jak potoczą się losy Nadene i hm. wątek z Ethan'em też jest bardzo interesujący. Czekam na kolejny rozdział ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. <3 kocham ciebie i twój blog !!!1

    OdpowiedzUsuń
  3. Boże uwielbiam cię za ten rozdział! :D <33333

    OdpowiedzUsuń
  4. Proszę powiedz że nie długo dodasz kolejny rozdział bo nie wytrzymam! :D <3

    OdpowiedzUsuń
  5. hej mam pytanko skończyłaś z blogiem? :( bo już długo czekam na nowy rozdział :o

    OdpowiedzUsuń
  6. ''-Tak
    -Tak?! '' hahhaha mój ulubiony moment :D. Błagam napisz szybko CD, bo chcę wiedzieć co będzie dalej :> Cudownie piszesz ;)

    OdpowiedzUsuń