29 lipca 2013

Rozdział V cz.1

— Myślę, że na razie powinniśmy zostawić wasze relacje niewyjaśnione. Publika będzie zachwycona, jeśli zrobicie to w odpowiednim momencie — ucina Marcus. Hillevi widocznie powstrzymuje się zwrócenia uwagi na moją niewyszukaną reakcję.
— Vestia? — Lennon zwraca się do swojego przyjaciela, przerywając niezręczną ciszę.
— Tak? — wspomniany odkłada widelec na stół i z wręcz irytującą gracją ociera kąciki ust połyskliwą serwetką. Uśmiecha się do nas, ukazując urocze dołeczki w policzkach.
— Powinniśmy już iść.
— Racja — wzdycha Vestia i tęsknie spogląda na suto zastawiony stół. Ja sama najadłam się do pełna, jednak świeże, soczyste kolory i mocne zapachy sprawiają, że chcę więcej i więcej.
— Idziemy? — Ruda czupryna przez chwilę faluje w powietrzu, by potem swobodnie opaść na ramiona, teraz stojącej Lennon. Słychać cichy zgrzyt krzesła przysuwanego do stołu. Z szczerym, szerokim uśmiechem stylistka żegna się z Marcusem i Hillevi, chwyta mój łokieć i ciągnie mnie za drzwi. Zerkam na Ethana, który w towarzystwie Vestii opuszcza pokój drugim wyjściem. Nasze spojrzenia się krzyżują i dodaje mi otuchy. Nasi styliści są dużo milsi i normalniejsi, niż przypuszczaliśmy. Oby tylko mieli gust i wyobraźnię.
Kilkanaście minut powinno wystarczyć Ekipie Przygotowawczej na ostanie poprawki przed nałożeniem prawidłowego makijażu. Wciąż nie widziałam mojego stroju, Lennon zniknęła za drzwiami, których wcześniej nie widziałam.
— Ceremonia otwarcia jest bardzo ważna — zauważa Nova, spryskując mi włosy odżywką. Shani rozczesuje je okrągłą szczotką i potakuje.
— Od niej wszystko zależy. Musisz się pokazać z dobrej strony — szczebiocze.
— Wystarczy, że będziesz sobą, Nadene — wzdycha Asha, zerkając na moje paznokcie, moczące się w błękitnym płynie.
Rozmowę przerywa Lennon, która wkracza z miarką krawiecką w ręku. Bez słowa, za to charakterystycznym dla niej uśmiechem mierzy mnie w talii i w biodrach.
— Dziękuję — mówi w pośpiechu zapisując wymiary na wewnętrznej stronie dłoni. Odbiega, w czym widocznie przeszkadzają jej wysokie buty. Na końcu pokoju zatrzymuje się i wzdycha
— Pieprzyć to. — Ściąga buty i ciska je w kąt, wydaje westchnienie ulgi i truchtając do metalowych drzwi, masuje widocznie obolałe pięty. Asha śmieje się pod nosem, nieudolnie próbując to ukryć.
— Nadene, posłuchaj — czarnowłosy Kapitolińczyk niespodziewanie ściska moją dłoń, wpatrując się we mnie. — Teraz dostaniesz znieczulenie…
— Nie! Żadnych operacji! — oburzam się i wyrywam się z jego uścisku.
— Daj mi dokończyć! To nie operacja. Naprawdę, nic poważnego. Tylko, że nie mogę ci powiedzieć, co.
— Nie ma mowy — mówię sucho i nagle przeszkadza mi, że leżę półnaga. Czuję się bezbronna i drobna, a to wzmaga we mnie przekonanie, że Asha nie weźmie moich słów na poważnie.
— Ufasz mi? — odpowiada cicho.
Odpowiedź ,,Ani trochę". ciśnie mi się na usta, jednak nie jest ona zgodna z prawdą. Coś jest w jego oczach, stylu bycia, czy głosie, że z ust niemal samoistnie wypada mi ciche ,,tak".
Asha uśmiecha się i ukradkiem spogląda na Shani. Kiwa do niej głową i w tym samym momencie czuję kilka mało bolesnych nakłuć. Natychmiast tracę rezon. Kończyny mrowią mnie w niepokojący sposób, a skronie delikatnie pulsują. Przestaję zauważać czy czuć cokolwiek, wiem jedynie, że chude palce Ashy wędrują po mojej dłoni, uspokajająco ją gładzą. Chyba się uśmiecham. Chyba się rumienię. Nie wiem.
Dźwięki wydają się odległe, pulsowanie w skroniach się nasila. Boli.
Budzę się nagle, ze świstem wciągając powietrze. Po moim ciele roznosi się dziwne uczucie. Czuję coś pod skórą, jakby ugryzienia owada. Ciężko się z tym oswoić i, choć na usta ciśnie mi się grymas niezadowolenia, wymuszam z siebie uśmiech. Asha mówi z ustami tuż przy moim uchu, ciepłym oddechem wywołując gęsią skórkę:
— Nie martw się, Nadene.
— Nie martwię.
Do pokoju po raz kolejny wchodzi Lennon, z hukiem otwierając drzwi. Podbiega do mnie i długimi palcami naciska na kilka punktów na moim ciele. Uśmiecha się – widocznie wszystko idzie po jej myśli.
— Mamy jeszcze cztery godziny, ale powinniśmy się pośpieszyć. Zróbcie jej makijaż — zwraca się do trójki Kapitolińczyków stojących w rzędzie tuż obok stołu, na którym siedzę — a ja dopracuję strój. —Dobra? — upewnia się i odbiega.
Kolejną godzinę spędzam na wbijaniu wzroku w białą ścianę, podczas gdy Shani i Asha pracują nad wyglądem mojej twarzy, a Nova zajmuje się włosami. Lennon stwierdziła, że chce, żeby ludzie rozpoznali mnie na arenie, więc makijaż musi jedynie podkreślać moją urodę. Powiedziała jednak jasno, że musi być spektakularny. W efekcie moja twarz obciążono kosmetykami, jednak wszystko, co dla mnie charakterystyczne, jest doskonale widoczne.
Grube brwi są dodatkowo przyciemnione  kredką, a pod ich łukiem widnieje kilka kropek w kolorze limonki. Oczy rozświetlono grubą warstwą białego cienia, a do wydłużonych rzęs doklejono fikuśne koronkowe ozdóbki. Dolna powieka otulona jest soczyście zieloną kreską, ciągnącą się od wewnętrznego kącika i zanikającą w trakcie drogi do brwi. Kolor idealnie podkreśla jasnobrązową tęczówkę i nieźle komponuje się z ustami. Pomalowane są one na bordowo, jednak wpadają w czerń, błyszczą się intensywnie, co nadaje im wyglądu dojrzałych, lśniących wiśni. Skórę pokryto grubą warstwą białego pudru, dzięki któremu wygląda niemal idealnie.
Włosy są proste. Wydzielono z nich pasmo grzywki i zatknięto je za ucho. Nie ma w nich nic nadzwyczajnego. Shani, Nova i Asha kulą się tuż obok mnie, czekając na moją reakcję. Niemal obgryzają swoje sztuczne paznokcie, jednak, chyba ze względu na dbałość o wygląd, poprzestają na szczękaniu zębami w ich okolicy.
— Dziękuję — mówię cicho, jednak zrozumiale i obdarzam ich najszczerszym i najcieplejszym uśmiechem, na jaki mnie stać. Włożyli wiele serca i pracy, żeby pomóc mi jak tylko mogą. Kto wie, może dzięki nim zdobędę sponsora? Może pożyję dzień lub dwa dłużej?
Ekipa Ethana miała dużo mniej roboty, więc kiedy wchodzę do przydzielonego nam salonu, ten już na mnie czeka.
Spogląda na mnie z rozchylonymi ustami i podchodzi, zmniejszając dystans między nami do niebezpiecznie małej odległości. Jego nos niemal muska moje czoło.
— Dobrze wyglądasz — szepcze niepewnie.
Powoli studiuję wzrokiem jego twarz. Nie ma niedoskonałości, wszystkie zniknęły pod warstewką kapitolińskich specyfików. Pod jego brwiami widzę wyraźnie zielone kropki, takie same jak moje. Mocno zarysowane kości policzkowe, które tak u niego uwielbiam. Przesuwam palcami po jego szczęce, delikatnie, bez pośpiechu.
Marszczy brwi, wciąż intensywnie wpatrując się prosto w moje oczy. Martwi się.
Przesuwa głowę, tak, że jego usta są tuż przy moim uchu. Nie mówi nic.
— Uwinęliśmy się szybciej, niż myśleliśmy — zaczyna Lennon. — Macie więc troszkę ponad godzinkę luzu, kochaneczki — oznajmia, zerkając na zegarek. — Chcecie coś do jedzenia?
— Nie — wykrztuszam z siebie, głośno przełykając ślinę.
— Coś się stało? — W jej głosie słychać zmartwienie.
— Nic — odpowiada prędko Ethan, zaciskając swoje palce trochę ciaśniej na mojej dłoni. Lennon mu nie wierzy, widać to w jej oczach, jednak nie naciska.
— Więc idźcie. Widzieliście już wasze pokoje? Są na końcu korytarza, lećcie.
Przydzielone nam apartamenty znajdują się tuż obok siebie, na końcu korytarza. Ich bogate, ale minimalistyczne wnętrze wyłania się zza grubych, metalowych drzwi. Znajduje się tu ogromne łóżko, postawione na niskim podwyższeniu, kilka szerokich, błyszczących szaf, komody, długa kanapa, a przed nią niski, szklany stolik. Ściany są wysokie, czyste, zbudowane  betonu. Naprzeciwko łóżka widać przeszklone drzwi na balkon, tuż obok nich znajdują się dwa spore okna, zza których widać byłoby panoramę Kapitolu, jednak przesłonięte są ciężkimi firanami. Lampy rzucają przytłumione światło na całe pomieszczenie. Mój wzrok przyciąga zegar wskazujący siedemnastą trzydzieści.
Ethan cicho puka we framugę, a ja przyłapuję się nad tym, że wstrzymuję oddech. Pokój jest piękny, choć chłodny.
— Można? — uśmiecha się. Kiwam głową i już po chwili czuję jego dłoń oplatającą od tyłu moją talię. Opiera podbródek na moim ramieniu. Jest przyjemnie ciepły.
Rozmawiamy. Po prostu. Długo, cicho.
Jak zwykle. Moja historia opowiada o słowach. Cichych modlitwach, nieśmiałych obietnicach, burzliwych kłótniach.
— Życie to słowa, Ethan. Mam mało życia, ale słów nie brakuje. Chcę spisać to wszystko — wskazuję na notes leżący na nocnej szafce. — Nie chcę trzymać w sobie tych słów. Nie chcę, żeby umarły ze mną. Napiszę listy do rodziny. Do przyjaciół. Do wszystkich. Dam je Marcusowi. — Mój głos jest jednostajny i pusty, jak oczy, wbite w powietrze. Nie widzę nic, poza wspomnieniami. Życie, klatka po klatce, pojawia się na gładkiej, czerwonej ścianie.
Plastikowa pałka raz po raz odbija światło prosto w moje oczy. Świst. Jęk. Kolejny świst. Głośniejszy jęk. Ręce mamy oplatają moją głowę, wtulam twarz w jej spódnicę.
Kobiecy wrzask. Rozpaczliwy, bolesny.
Przemoc.
Uboga sala lekcyjna. Łokieć obolały od wystrzeliwania w górę. Cichy zawód, kiedy na pytanie po raz pierwszy odpowiada ktoś inny.
Rozczarowanie.
Gruby brzuch mamy, uśmiech na jej twarzy. Coś się zmieni.
Nadzieja.
Ciepłe łzy na policzkach. Wzrok wlepiony w tył głowy Opal, która stoi w tłumie, drżąc.
Współczucie.
Sukcesy w nauce, jeden po drugim. Porażki w życiu, coraz więcej upadków.
Coś za coś.
• 
Palce kurczowo ściskające chude gałęzie. Bolesny upadek, trudności z oddychaniem. Obite kolano, na szczęście nic więcej.
Ból. 
Cienki, szary materiał, głaszczący skórę. Co? Co się dzieje? Już? Dożynki? Moje pierwsze Dożynki. Jak to?
Strach.
Nie mogę liczyć na ludzi. Pusty stół na stołówce.
Samotność.
Klasa specjalna. Kolejne Dożynki. Dzień po dniu spisuję swoją historię. Stykam się z innymi opowieściami.
Żyję. 
— Wszystko dobrze, Nadene? — martwi się Ethan, kładąc rękę na moim ramieniu.
— Jak najbardziej — uśmiecham się. Odwracam twarz w jego stronę i przysuwam się bliżej. Nieśmiało oplatam palcami jego kark, drugą dłoń kładąc na piersi. Czuję dziwne ciepło w brzuchu, coraz ciężej mi się oddycha. Nie dbam o makijaż i starannie ułożoną fryzurę. Widzę tylko jego usta, delikatnie wygięte w uśmiechu. Nie odsuwa się, ani nie naciska. Czeka, wpatrując się we mnie. Ma piękne oczy. Jasne, czyste,  turkusowe.
  — Chyba cię kocham, Ethan.
Przyciska moją twarz do swojej, całując mnie w sposób, w jaki nikt nigdy mnie nie całował. Rozkoszne ciepło rozpływa się po moim rozdygotanym ciele, pozbawiając zmysłów. Miło.

15 lipca 2013

Rozdział IV

Czuje uciążliwe kłucie w sercu, kiedy zerkam przez okno na oddalające się lasy i góry zastępowane przez wysokie, nowoczesne budynki. Są piękne, nie zaprzeczam. Ciężko złapać oddech, kiedy spojrzenie biega od jednego miejsca do drugiego, a i tak nie jest w stanie pojąć nawet części. Bolid zwalnia, wciąż jednak mknie z zawrotną prędkością. Przesuwam rękę przyciśniętą płasko do wąskiego parapetu odrobinę w prawo, ale natychmiast odskakuję, kiedy spotykam dłoń Ethana. Po zastanowieniu wracam i splatam nasze palce. Uśmiecham się niepewnie i pytam, wciąż ukradkiem zerkając za szybę.
— Co teraz będzie, Ethan? 
— Zupełnie nic. 
• 
Po kilku minutach docieramy na dworzec, zapełniony kolorową, pstrokatą masą. To Kapitolińczycy, wrzeszczący jak zarzynane świnie, bijący brawo i przepychający się. Ich stroje są dziwne, wielobarwne i na pewno niewygodne, a twarze i ciała upiększone, o ile można tak nazwać ohydne bezczeszczenie swojego ciała.
Machają do nas, co niektórzy gwiżdżą, klaszczą i skandują nasze imiona. Zerkam na Ethana. Powinnam zachować kamienną twarz, czy uśmiechać się? Machać? Widzę iskierki rozbawienia w jego oczach i wiem, że skoro zostało nam tak niewiele życia, powinniśmy czerpać z niego pełnymi garściami.
Im szerzej uśmiecham się do Kapitolińczyków, tym bardziej postrzegam ich jako podobnych do mnie. Widzę, że też są ludźmi. Tak samo jak ja czują radość, może i nawet smutek czy żal. Kto wie?
Posyłam im kilka buziaków, ostatni raz macham i odchodzę od okna, słysząc jęk zawodu. Hillevi już czeka przed drzwiami, stukając w nie niecierpliwie
— Wychodzicie? — mówi, nieudolnie skrywając zdenerwowanie. Kiedy w końcu spełniam jej żądanie, co rusz popycha mnie i szturcha, żebym szybciej szła do wyjścia. Ethan i Marcus kroczą za nami. Pochód zamyka jasnowłosa awoksa.
Zanim zdążymy dojść do wyjścia, słyszę wrzask i pisk. Kogo tak oklaskują? Na pewno nie nas, bo jeszcze nie wyszliśmy. Hogan zaciska usta. Jej chude dłonie drżą.
— Hillevi — zaczyna ostrożnie Ethan — co się dzieje?
— Nic takiego — wyjaśnia prędko, nerwowo. — Bolid z piątki się zepsuł i musieliśmy wziąć ich trybutów naszym. Już poi sprawie, po co te nerwy?
— Nikt poza tobą nie jest zdenerwowany, Hillevi — wzdycham.
— Oczywiście — słyszę jej żachnięcie. Odgania nieistniejący kosmyk włosów z twarzy i idzie, zaskakująco wysoko unosząc podbródek. Stuka obcasami i krzyżuje ręce na piersi.
Gdy tylko wychylam głowę z pociągu, krzyk staje się głośniejszy. Wychodzę, śmiejąc się. Setki, jeśli nie tysiące ludzi stoi tu z głowami zwróconymi w moją stronę. Przynajmniej na chwilę to ja jedyna zaprzątam ich umysł. To wspaniałe uczucie, nawet, jeśli po chwili część z nich zwraca się w stronę trybutów z piątki.
Widzę, jak niepewnie wychodzą z wagonu. Nie usiłują zdobyć sympatii, nie próbują przerazić. Boją się, nie umieją grać, nie przybierają masek. Dziewczyna wygląda, jakby była w moim wieku, chłopak na pewno ma dwanaście, może trzynaście lat. Jest drobny i niski. Zginie prędko. 
Kiedy Ethan wychodzi, złączamy dłonie i stoimy bliżej siebie, niż powinniśmy. To, co działo się w nocy niech pozostanie milczeniem, jednak wynikło z tego wiele obietnic i próśb, które oboje zapamiętamy. 
Publiczność cichnie, kiedy nas zauważa. Sztuczne i schematyczne zakazane romanse są widocznie rozchwytywane w Kapitolu, bo po chwili dworzec znowu przypomina mi wielką rzeźnię. To Kapitolińczycy są świniami na ubój, chociaż raz w całym naszym życiu. Już za kilka dni role się odwrócą.
Widzę szczere uśmiechy i pragnienie zwrócenia na siebie uwagi. Kiedy krzyżuję z kimkolwiek spojrzenie, ten wręcz szaleje z radości.
Ich ucieszy moja śmierć, dociera do mnie. Będą patrzeć na moją krew i na moje martwe ciało w euforii. Oni nie są ludźmi. To potwory. Wzdrygam się i blednę, chociaż usiłuję ukryć strach i obrzydzenie za słodkim uśmiechem.
Co się ze mną dzieje? Co rusz zmieniam zdanie, poglądy i opinie. Chciałabym umieć pozostać sobą.
A może ja wciąż jestem sobą? Pytanie przemyka mi przed oczami. Ja się dostosowuję, nie zmieniam. Świat jest okrutny, ale żeby przeżyć, muszę się dopasować.
Czuję silną dłoń nieśmiało otulającą moją. Nie odpycham jej, wbrew sobie. Cieszę się krótkim powiewem wiatru. Głosy i krzyki milkną, zamierają. Jestem tylko ja, moje życie i moje uczucia. Szepty w mojej głowie i czyste niebo. Dlaczego świat wciąż istnieje? Wczoraj zmieniło wszystko. Cała ległam w gruzach i chyba nie dam rady się podnieść. Dlaczego czas uparcie mija, dlaczego wciąż żyję?
Powinnam zniknąć. Czyż nie?
Kapitol jest taki piękny, powtarzam sama do siebie kolejny raz tego dnia. Wszystko można zarzucić jego mieszkańcom, ale nie brak dobrych (Ba! Wspaniałych!) architektów. Wszechobecny przepych niektórych może irytować, ale dla mnie jest to piękno w czystej postaci. Błyskotki, złoto, szkło, miękkie kształty, nowoczesne wykończenia. Kapitol to zupełnie inny świat. To nie skromność, bieda, czy chwiejność. To bogactwo, okazałość i kolory. Nawet niebo wydaje się bardziej niebieskie.
Ethan, ja, Marcus i Hillevi jedziemy długim samochodem z przyciemnionymi szybami. Na początku gawędziliśmy spokojnie o oczywistych rzeczach, jak samopoczucie czy pogoda, jednak teraz zażarcie dyskutujemy o planie dnia i Igrzyskach.
— Co będziemy robić teraz? — pytam, by ochłodzić atmosferę po kłótni co do sojuszy.
Marcus odzywa się jako pierwszy, więc rozgadana Hogan zaciska usta w rozczarowaniu.
— Styliści doprowadzą was do porządku w Centrum Odnowy. Potem jest czas wolny, a wieczorem… — Wzdycha ciężko. — Wieczorem odbędzie się Parada.
Parada Trybutów to główna część uroczystości inaugurującej Głodowe Igrzyska. Trybuci na rydwanach przejeżdżają przez miasto, za wszelką cenę usiłując zwrócić na siebie uwagę. Wysłuchują przemowy Snowa i znikają na kilka dni w Ośrodku Szkoleniowym. Staram się nie zastanawiać nad tym, co mnie czeka po tym.
Czuję się dziwnie bezbronnie, kiedy leżę płasko, usiłując wyzbyć się wstydu. Po długiej dyskusji i namowach zostałam zmuszona do zdjęcia z siebie zupełnie wszystkiego i niemal siłą przytwierdzona do metalowego łóżka z czarnym, skórzanym obiciem. Zdziwiona moją wstydliwością Ekipa Przygotowawcza okazała się zaskakująco łaskawa i narzuciła na mnie dwie cienkie szmatki. Nie jestem pewna, ale chyba ich lubię.
Ludzie, którzy od niemal dwóch godzin wyrywają każdy najmniejszy włosek z mojego ciała, wyglądają jak typowi Kapitolińczycy, chociaż mają na sobie błękitne fartuchy, nie pstrokate stroje.
Pierwsza przedstawiła się wesoła i dziecinna Shani, której gestykulacja przyprawia mnie o mdłości. Sztywno unosi palce, wszystkiego dotyka delikatnie i ostrożnie, ściąga czerwone usta w dzióbek i sztywnie wyprostowuje plecy. W każdym calu jest urocza, słodka, rozkoszna, jakkolwiek by nazwać milutką aurę, którą roztacza. Ma się ochotę zdrabniać wszystkie słowa i mówić słodko i wolno, tak jak ona. Ma skórę barwy mleka i nie tylko tym przypomina mi porcelanową lalkę. Cechują ją ogromne oczy i zaróżowione, pulchne policzki. Cienkie, czarne, idealnie gładkie włosy spływają po ramionach niemal do pępka, a prosta grzywka przykrywa cienkie, wyregulowane brwi. Bawi ją wszystko, a jej chichot jest sztuczny i cienki.
Obok Shani krąży Nova, najprawdopodobniej jej narzeczony. Jego uroda jest wręcz nie z tej ziemi, chociaż ciężko określić, co w nim takiego wyjątkowego. Może to delikatnie skośne oczy, prawie pozbawione rzęs, ozdobione soczyście czerwonym cieniem, a może duże, niekształtne usta, z pewnością poprawione chirurgicznie. Ma też drobny, zadarty nos, a jego twarz jest długa i owalna. Okalają ją włosy, które na pierwszy rzut oka wyglądają na siwe, jednak tak naprawdę mają śnieżnobiały odcień. Boki głowy zostały wygolone, a liczne kosmyki na czubku zakręcone i ozdobione rzucającymi się w oczy, złotymi pasemkami, pasującymi do kilkunastu kolczyków w prawym uchu i jednego w prawym nozdrzu.
Wśród nich jest jeszcze Asha, mężczyzna, któremu nie dałabym więcej niż dwadzieścia lat. Wygląda brzydko jak na standardy Kapitolu, przynajmniej według mnie. Jego włosy, sięgające za uszy są wyprostowane i przygładzone, kilka czarnych jak smoła pasem (widać, że nie zostały ułożone bez trudu) przechodzi ukosem przez całe czoło. Małe oczy okrążone są czarną kredką, co nadaje mu wygląd pandy, szczególnie w połączeniu z ustami w tym samym kolorze. Jego twarz wydaje się płaska i bez wyrazu przez jednolity, gładki puder na całej jej powierzchni. Jakkolwiek nie wygląda, jest najsympatyczniejszy z całej grupy. Kiedy Shani i Nova odeszli na kilkanaście minut, rozmawiał ze mną lekko i swobodnie, przy nich milczał i trzymał się z tyłu. Udało mi się nawet zauważyć jego uśmiech. Odsłonił białe, proste zęby, szerzej otwierając oczy, których koloru wcześniej nie zauważyłam. Są prawie całkowicie białe, jedynie o lekkim, błękitnym odcieniu. Wtedy mogłam z czystym sumieniem powiedzieć, że jest niesamowicie przystojny.
— Powinieneś częściej się uśmiechać — zauważyłam.
— Powinienem częściej mieć do tego powód. — Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi. Wypowiedziana  z ledwo słyszalnym kapitolińskim akcentem wydawała mi się szczera i niezmiernie smutna, co zdawało mi się obce dla tryskających energią Kapitolińczyków.
W ciągu dnia zdążyłam zadecydować, że postaram się zrozumieć tych ludzi, zmienić co do tego zdanie i w końcu postanowić, że tylko niektórych traktować będę przyjaźnie. Może, wbrew pozorom, nie wszyscy są skończonymi idiotami.
Podchodzę do dużego lustra za namową widocznie z siebie zadowolonej Ekipy. Ostrożnie uchylam powieki i przyglądam się osobie, która ukazuje się moim oczom.
Jej włosy, soczyście brązowe, nie sięgają łopatek. Jest ich dużo i lśnią delikatnie. Przypominają mi kosmyki awoksy, którą spotkałam w pociągu — wydają się ciężkie, ale unoszą się delikatnie, niby zanurzone w wodzie. Brwi ma gęste i ciemne, ale idealnie pasujące, nadające twarzy charakteru. Nie ma widocznego makijażu, może jedynie odrobinę rozświetlacza i bronzera. Widzę duże, jasnobrązowe oczy, ozdobione wachlarzykiem długich rzęs. Drobny, zadarty nos i szerokie usta o wyraźnie zaznaczonym kształcie.
Unosi chudą dłoń ozdobioną paznokciami w kształcie migdałków do twarzy, ze zdziwieniem muskając gładkie policzki. Jej ciało wydaje się idealne, sylwetka filigranowa, niemniej kobieca i miła dla oka. Nie ma już śladu po Nade, drobnej piętnastolatce z dystryktu trzeciego.
Jestem świadkiem narodzin Nadene, wesołej, ale poważnej istotki, która umie skrywać pokłady strachu za maską szczęścia.
Moja historia opowiada o tym, że ciągle się zmieniamy.
Do pomieszczenia o pustych, białych ścianach, które ożywia moja wesoła rozmowa z Ekipą Przygotowawczą wkracza Lennon, o której zdążyłam dziś wiele usłyszeć.  
Jako pierwsze w oczy rzucają się długie, szczupłe nogi. Jej skóra nie jest ani blada, ani opalona, w żadnym razie nie jest jednak nijaka. Wydaje się cienka, niemal przezroczysta, gładko opina wysportowane ciało. Nigdy nie widziałam podobnej. Stopy ozdabiają buty na ogromnym obcasie. Są czarne, jednak szpilkę i podeszwę przyozdobiono setkami drobnych, błyszczących kamieni. Mój wzrok wędruje wyżej i zauważam obcisłą spódnicę, kończącą się tuż przed kolanem. Pasuje do butów — została uszyta z małych brylancików, tutaj mówimy jednak o tysiącach, nie setkach.  Biodra i talia podkreślone są błękitną, połyskliwą falbanką. Ma na sobie też top bez ramiączek, zrobiony z aksamitu o wściekle kobaltowym odcieniu. O wystające obojczyki opiera się pokaźna, srebrna kolia z turkusowym, trójkątnym kamieniem w samym środku, a chudy nadgarstek opina gładka skórzana bransoletka. W palcach ściska beżową kopertówkę ozdobioną kolcami ze srebra. 
Twarz Lennon jest jedną z najmniej oczywistych a jednocześnie najpiękniejszych, jakie widziałam. Szeroka, o kwadratowej szczęce i mocno zarysowanych kościach policzkowych. Oczy ma duże, okrągłe i przyćmione skomplikowanym makijażem, kontrastującym turkusowymi odcieniami z ich ciepłym, brązowym kolorem. Przy cienkiej brwi widnieją trzy kropki ustawione w trójkąt — najprawdopodobniej wytatuowane. Jej usta są duże i pełne, pomalowane na ostry, fioletowy kolor, a nos spory i szeroki. Uśmiecha się śmiało, wyzywająco przymrużając oczy. 
Prawdziwą ozdobą Lennon są włosy. Na czubku głowy widnieje spinka z błękitną ozdobą, niewiele mniejszą od jej twarzy, którą otula cienką woalką. Kwiat nie przyćmiewa jednak ich piękna, a delikatnie je podkreśla. Jasnorude, gęste i ciężkie loki spływają kaskadami po ramionach. Nie przypominają sprężynek, co bardzo mi się podoba. Dostrzegam kilka drobnych warkoczyków i błysk jakiegoś niewielkiego talerzyka wepchniętego w jej ucho. Przyglądam się temu z uwagą, zastanawiając się jakim cudem Lennon do tego stopnia rozepchała maleńką dziurkę. Czyżby nowy trend? Wzdrygam się mimowolnie, ale powstrzymuję się od skrzywienia.  
Lennon podchodzi do nas śmiałym, lekkim krokiem. Wydaje się odbijać od podłogi. Uśmiecha się szeroko, ukazując białe zęby z niewielką przerwą między jedynkami. Wydaje się pełna pozytywnej energii, niebezpiecznie zaraźliwej. Może ją polubię. 
— Jestem Nadene — przedstawiam cię. 
— Wiem, kim jesteś — odpowiada wesoło, potrząsając obiema dłońmi moją ręką, którą wyciągnęłam w jej stronę. — Lennon.  
— Ja również wiem, kim jesteś — śmieję się i opadam na kanapę, na której wcześniej siedziałam z wyraźną ulgą. 
— Muszę poprosić was o odejście, chcę się jej przyjrzeć — zwraca się do Shani, Novy i Ashy. 
— Powodzenia — szepczą po kolei. Asha przesuwa chude palce po wierzchu mojej dłoni i uśmiecha się zagadkowo przez ramię. Mam nadzieję, że się nie czerwienię. 
• 
— Jesteś ładniejsza, niż przypuszczałam — oznajmia Lennon.   
— To komplement? — chichoczę, zajadając podarowaną mi babeczkę z czekoladową polewą. 
— W moich ustach? — Unosi jedną brew — Wielki. Jestem straszną zazdrośnicą — wyznaje teatralnym szeptem, pochylając się. Śmieje się głośno i szczerze. 
Minuty mijają nam na rozmowie. Zapominam o tym, co dzisiaj mnie czeka. Zapominam o tym, co było. Może to najłatwiejsze rozwiązanie? Cieszyć się krótkimi chwilami szczęścia, kiedy smutek naciera na mnie ze wszystkich stron. Nie poddać się i trzymać głowę wysoko, mentalnie policzkując wszystkich tylko czekających na moje najmniejsze potknięcie. 
• 
Kiedy Lennon rozmawia z Marcusem, Hillevi, Ethanem i jego stylistą, który, z tego co pamiętam, nazywa się Vestia, ja ukradkiem podchodzę do którejś awoksy. Pytam się jej półgłosem 
— Byłabyś w stanie załatwić mi kilka kartek i długopis? 
Kiwa głową, wzrusza ramionami i znika, nawet nie wiem kiedy. Wracam do towarzystwa, uśmiechając się uroczo. Nikt nie zauważył mojego odejścia. Oprócz Ethana, który przygląda mi się od dłuższego czasu. Staram się go zbyć, kiedy jednak na stole pojawia się jedzenia, a my kierujemy się do stołu, czuję na głowie jego ciepły oddech. 
— Nie wiem, co kombinujesz, ale nie wplącz się w żadne kłopoty — mruczy, muskając palcami mają szyję. Parska cichym śmiechem, kiedy drżę. 
• 
— Wy dwoje jesteście razem, prawda? — pyta Vestia, kiedy, wciąż gawędząc, jemy. Akurat podnoszę wysoką szklankę pełną pomarańczowego soku do ust, kiedy Ethan mówi słodko 
— Tak. 
Ze zdziwienia wypluwam sok do naczynia. 
— Tak?! 

10 lipca 2013

Rozdział III

Z półsnu, drżącego i niepewnego, wyrywa mnie odgłos wydawany przez coś za drzwiami. To coś stuka w nie cicho. Już wiem, kto to.
— Nadene? Wszystko dobrze? — słyszę niewyraźny szept.
Nie, Ethan. Nic nie jest dobrze.
— Jasne — kłamię i podnoszę się z łóżka. Przychodzi mi to ciężko — wygodny materac wręcz krzyczy, by go nie opuszczać. Wolno podchodzę do metalowych drzwi i otwieram je. — Coś się stało? — mówię, mając nadzieję, że tracę sen, potrzebny mi w tym momencie jak nic innego, dla czegoś naprawdę istotnego.
— Hillevi prosi, żebyś przyszła na obiad.
— Miło z jej strony. — Nie odmawiam, ani nie wyrażam szczególnego entuzjazmu, chociaż burczenie w brzuchu zdradza coś zupełnie innego. Usiłuję wyrazić uśmiechem chłodną obojętność, jednak Ethan odbiera go trochę zbyt radośnie.
— To do zobaczenia — mówi i w mgnieniu oka znika z mojego pola widzenia.
Okrążam małe pomieszczenie. Metalowe ściany w kilku miejscach ozdobione aksamitną i wzorzystą tapetą. Wąskie, miękkie łóżko i mała szafka tuż obok niego. Smukła lampka, złocisty zegar wskazujący czternastą. Podchodzę do wysokiej komody z ciemnego drewna. Otwieram po kolei szuflady, przeglądając ich zawartość. Wybieram błękitną koszulę z kwadratowym dekoltem, czarne, woskowane spodnie i narzucam na siebie cienki sweterek w jasnobrązowym kolorze. Spryskuję się pierwszymi perfumami, jakie wpadną mi w ręce i rozkoszuję się świeżym, ciepłym zapachem, przywodzącym na myśl dzikie jabłka i wesołe, letnie wieczory. Wtem rozlega się nieśmiałe pukanie do drzwi.
— Proszę — wzdycham, zdenerwowana. Czyżby Ethan zaszczycił mnie swoimi odwiedzinami po raz kolejny w ciągu tych, jakże długich dziesięciu minut? Układam w głowie krótkie przemówienie, kiedy do pokoju wkracza awoksa. Jej jasnych włosów pozazdrościłaby każda, a tym bardziej ja, posiadaczka cienkich kosmyków w odcieniu burego brązu. Lśnią i unoszą się delikatnie z każdym jej ruchem, wolno opadając, jakby cały czas była pod wodą. Uśmiecham się, kiedy wskazuje mi drzwi. Szybko wybieram buty – kobaltowe baleriny, wsuwam je na nogi i przeciskam się między niemową a drzwiami.
— Dziękuję — wołam jeszcze uprzejmie. Miło jest patrzeć na ciepły uśmiech dziewczyny skrzywdzonej przez los. Lub własną głupotę, dopowiada złośliwy głosik dochodzący znikąd indziej, jak z mojej głowy. Wariujesz, Nadene, dodaje.
Jedyny dźwięk, unoszący się w ciężkim, gęstym powietrzu, to brzdęk sztućców. Jemy w milczeniu. Stół jest spory, ale Hillevi uparła się, żebyśmy usiedli tuż obok siebie. Tym sposobem sztywno wyprostowana, usiłuję nie trącić łokciem siedzącego obok barczystego Marcusa. Okazało się, że to on będzie naszym mentorem, reszta zwycięzców nie chciała jechać. I dobrze. Ze wszystkich najbardziej lubię Marcusa i Alloy, dziewczynę w wieku dziewiętnastu lat. Przed jej igrzyskami moja siostra trzymała z nią kontakt, więc ja też nie byłam jej obca. Kiedy jednak wróciła, zatraciła się albo w szczęściu, albo w rozpaczy i rozmawia tylko ze swoją rodziną. Jest ona jeszcze za młoda na mentora, więc Marcus wydaje mi się idealny. Wiress i Beetee zawsze wydawali mi się dziwni. I odrobinę się ich bałam.
Ku wyraźnemu obrzydzeniu Hillevi, niemal rzuciłam się na jedzenie. Nałożywszy na talerz sporą porcję słodkiej, śmietanowej potrawki z kurczaka, dodałam kilka kopiastych łyżek ryżu, z którego nie zostało teraz prawie nic.
— Kiedy będziemy na miejscu? — pytam, połykając ostatni kawałek mięsa i przebierając w pozostałych daniach. Unoszę kilka pokrywek i decyduję się na gęstą, kremową zupę. Nalewam sobie pełną miskę.
Hillevi odpowiada szybko:
— Nie powinno cię to obchodzić.
Ethan zaciska usta. Tęsknie wpatruje się w potrawy, ale wstaje i bez słowa odchodzi. Nie trzaska drzwiami, nie biegnie, nie robi scen. Ze spokojem stawia nogę za nogą.
— Nadene? — odzywa się Marcus, chyba pierwszy raz tego dnia. 
— Słucham — mówię z uprzejmą obojętnością. 
— Zanieś mu coś do jedzenia. Jest głodny. — Marcus wypowiada się z opanowaniem, jakby już wymazał zaistniałą sytuację z pamięci. Uśmiecha się. Jest przystojny, tak mi się przynajmniej wydaje. W każdym razie dba o siebie. Ciężko jest oceniać wygląd kogoś starszego o kilkanaście lat. Nie znam go jednak dobrze, więc tylko to mi pozostało. Wygląda sympatycznie — tyle mogę powiedzieć.
— Oczywiście — wzdycham. — Dostanę jakąś tackę? — proszę awoksa o ciemnej skórze, stojącego w kącie. Ten podchodzi do szafki w kącie, wyciągając z niej tacę i kilka naczyń. Podchodzę, by zabrać od niego przedmioty, on jednak zbywa mnie uśmiechem i wyręcza w nakładaniu jedzenia. Ciekawe, czy zdążył poznać smak tych potraw, zanim stracił język. 
W pociągu jest pełno awoksów, widzę ich co krok, a to wiążę się z rozmyślaniem, co ci ludzie mogli zrobić. Czym zawinili? Czy to sprawiedliwa kara? 
Odpędzam od siebie myśli, kiedy niemowa odprowadza mnie pod drzwi, otwiera je przede mną i podaje mi tackę. Lekką, chociaż przeładowaną jedzeniem. A to wszystko z serdecznym uśmiechem przylepionym do twarzy. 
— Dziękuję — odzywam się, obdarzając go równie ciepłą miną. 
— Nie musisz mu dziękować — komentuje z niesmakiem Hillevi. 
— Ale chcę. 
• 
— Ethan? Jesteś tu? — pytam, jak najdelikatniej jak umiem kopiąc w drzwi. Tylko tyle mogę zrobić, bo mam zajęte ręce.
Drzwi otwierają się do środka, więc nie muszę odskakiwać, kiedy się uchylają. 
— Wejdź — wzdycha. Wiem dobrze, że nie ma na to ochoty, ale ciężko jest mu odmówić. 
— Przyniosłam ci jedzenie — mówię cicho, onieśmielona. 
— Dzięki. — Nagle odwraca się w moją stronę z uśmiechem. Nie jest to zwykły, przyjazny uśmiech, tylko jego parodia. Groteskowy grymas mówiący „Za kilka dni będę próbował cię zabić, a ty przynosisz mi jedzenie. Czy to nie zabawne?”. W oczach ma rozpacz. Wzdrygam się, kiedy zabiera mi tacę z rąk. Jego uśmiech wraca do normy — jak zwykle szczery, ciepły i czarujący. Naciskam nieśmiało na klamkę, kiedy pyta:
— Chcesz zostać? 
Tak, Ethan! Tak.
— Nie wiem, czy nie powinnam… 
— Zostań — niemal mruczy. 
Ten dzień jest tak męczący, że przyjmuję to z ulgą. 
• 
— Wiesz, że Shani rzuciła Izzy'ego? — mówię, z ustami wypełnionymi czekoladową babeczką. 
— Serio? — dziwi się Ethan. — W sumie to dobrze, Izzy to złamas.  
Ethan leży w poprzek miękkiego łóżka. Mam głowę na jego brzuchu, leżymy do siebie prostopadle. Po mojej lewej i prawej stronie leżą resztki jedzenia, chociaż ostało się go jeszcze trochę. Chyba trzy razy prosiliśmy awoksy o więcej, nie czując wstydu ni zażenowania. Nie jestem przyzwyczajona do takiej ilości pożywienia, ale nie idzie mi jakoś specjalnie opornie. Przez małe, długie okno nie wpadają już promienie słoneczne – rozmawiamy od kilku godzin, zdążyło się ściemnić. Plotkujemy tak, jakby Dożynek nie było. A może to prawda? Może to dopiero jutro? Nie wiem. Właściwie, to w ogóle nie chcę wiedzieć. 
• 
— Boisz się? 
— Bardzo. A ty? 
— Niezbyt. 
— Wierzę, że wygrasz, Ethan. 
— Nie chcę. 
— Dlaczego? Opal na ciebie czeka. 
— Chciałbym wygrać. Gdyby nie to, że nie czeka. 
— Jestem pewna… 
— Cicho, mała. To ja z nią rozmawiałem, nie ty.  
• 
— Wstawajcie! Zaraz wysiadamy. 

30 kwietnia 2013

Rozdział II

Wolno wchodzę po schodkach. Zapewniwszy Hillevi, że nie potrzebuję pomocy, czekam, aż odczyta imię i nazwisko męskiego trybuta.
— Reprezentantem płci męskiej zostaje — przerywa — Ethan Watkins. 
Ethan? Ten Ethan, który jeszcze wczoraj siedział w naszej sypialni zapewniając, że kocha moją siostrę nad życie? Ten Ethan, który miał żyć z Opal długo i szczęśliwie?
Wrzask siostry upewnia mnie, że ja i Hillevi mamy na myśli tego samego Ethana. Opal płacze, a raczej wyje, kiedy chłopak wychodzi z szeregu. Jest przeraźliwie blady, ale nie obchodzi mnie jego stan.
Obchodzi mnie to, że Opal nawet nie zapłakała, gdy ja zostałam wylosowana. Ściągnęła tylko brwi w zadumie. Zbiera się we mnie żal.
— Zgłaszam się na trybuta — wydziera się Opal rozpaczliwie.
Serce zamiera mi w piersi. Na początku z radości, ale po chwili wypełnia je nienawiść. I wybucha. Nie poświęca się dla mnie. Poświęca się dla Ethana.
Patrzę jej w oczy, mając nadzieję, że się nie odwróci. Że nie stchórzy. Widzę, jak bezgłośnie mówi „przepraszam”. Przepraszam nie wystarczy, Opal. Już za późno na przeprosiny.
Czuję bolesne kłucie w żołądku. Nie dbam o zbliżającą się wielkimi krokami śmierć. Nie dbam o to, że Ethan staje obok mnie. Hillevi milczy, żeby dać nam się uspokoić, a Opal wciąż stoi na środku placu. Strażnicy zbliżają się do niej i usiłują ją zabrać, ale ona stoi jak kamień. Patrzy się na Ethana.
Jak mogłaś, Opal? Jak mogłaś mi to zrobić?
— Spokojnie, Opal. Chcę być trybutem — szepczę sucho, podchodząc do minrofonu.
Opal staje jak wryta. Poddaje się Strażnikom. Łzy spływają po jej policzkach, kiedy wraca na swoje miejsce. Wtedy zauważam resztę rodziny — mamę, bladą jak ściana. Widzę jej pusty wzrok. Jeszcze do niej nie dotarło… Tatę, próbującego powstrzymać łzy z marnym skutkiem. Ściska on rękę Benji'ego, który wygląda przerażająco. Kuli się na ziemi i wykrzywia twarz w grymasie smutku. Jest cały czerwony, z jego oczu lecą łzy. To jego widok zasmuca mnie na tyle, żeby doprowadzić do płaczu. On też kiedyś może zostanie wylosowany. A ja nie będę mogła się zgłosić. Będę martwa.
Bądź silny, Benji, myślę i opanowuję łzy. Dasz radę.
Opal podbiega do rodziny, jednak, ku mojemu zadowoleniu, ta nie pociesza jej. Jest zrozpaczona, miota się na wszystkie strony, wyjąc głośno. Spomiędzy jej warg wylatuje raz po raz „Ethan, Ethan”. Ani razu „Nadene”. To już nie smutek, a histeria.
— Nadene Creed i Ethan Watkins, tegoroczni reprezentanci dystryktu trzeciego na Głodowych Igrzyskach. Podajcie sobie ręce — woła Hillevi, wymusiwszy uśmiech. Mam okazję przyjrzeć się Ethanowi. Wydaje się przystojniejszy niż zwykle, gdy jego oczy są czerwone, a skóra blada. Czuję jego masywne palce obejmujące moją dłoń. Są zimne i szorstkie. Ethan zerka na mnie. Ma piękne oczy. Są głębokie i szczere. Wzdrygam się, gdy przyłapuję się na tym, że wciąż się w niego wpatruję. Nie dość, że jest to chłopak mojej siostry, to jeszcze, od dziś, śmiertelny wróg. Szybko zabieram rękę, a on wciąż lekko się pochyla. Wraca do poprzedniej pozycji i zaciska usta.
— Wesołych Głodowych Igrzysk i niech los zawsze wam sprzyja — recytuje Hillevi. Przebiegam wzrokiem po tłumie. Jest jak zawsze. Wszyscy są przygaszeni i smutni, ale tylko kilka osób płacze — rodziny trybutów. Dziwnie jest oglądać to z innej strony. Dziwnie jest jechać po śmierć.
Hogan kładzie nam ręce na plecach i popycha do Pałacu Sprawiedliwości. Strażnicy zatrzaskują drzwi.
Znajduję się w małym pokoju. Jest skromnie urządzony –na środku stoi zniszczona kanapa, w rogu mały stolik z wazonem i kwiatem kwitnącym na żółto. Opieram się o spore okno i wzdycham.   
Chyba jeszcze do mnie nie dotarło, że wciąż jestem tą samą osobą. Nieważne, że od początku dnia do teraz minęło tyle, ile powinno minąć – ja czuję wieczność. To boli, a w każdym razie jest przykre, że nie zobaczę już rodziny. Jedyne, o co mnie cieszy, to to, że Opal nie pogładzi mnie już po włosach. Nie zniosłabym na sobie dotyku dziewczyny, którą kiedyś uważałam za najbliższą mi osobę. Wyrzekła się mnie, więc ja wyrzekam się jej.
— Kochanie… — słyszę szept mamy i skrzypienie otwieranych drzwi. Nie mam siły, by się odwrócić, przyciskam palce do brudnej szyby, aż stają się całkowicie białe. Wszystkie emocje powracają do mnie ze zdwojoną siłą. Strach, bezsilność, wściekłość. Rzucam się mamie na szyję. Mamy mało czasu. Myślę jednak, że na ostatnie pożegnanie czasu zawsze jest za mało.
— Kocham cię — moje słowa przeradzają się w jęk.
— Ja ciebie też.
Dołącza do nas tata z Benjim. Powtarzam, że bardzo ich kocham i wyślizguję się z uścisku. Przykucam i drżącym głosem szepcę
— Dbaj o nich, Benjaminie — uśmiecham się. Przytulam go mocno i czuję, jak drobną rączką ociera łzy
— Będę — mówi tylko i całuje mnie w czoło. Jest taki malutki, a świat tak ogromny i bezwzględny. Zresztą, przy nim ja też nie wydaję się duża. Biorę brata na ręce, a on wtula się w zagłębienie przy mojej szyi. Tym razem to ja całuję jego czoło.
— Opal nie przyszła? — pytam cicho.
Tata wzdycha, a mama zakrywa usta dłonią. Zaciska powieki i odwraca się.    
— Nie miej jej za złe — prosi ojciec, kładąc rękę na moim policzku.
— Spokojnie - urywam.
— Mogę cię o coś prosić? — przerywa martwym głosem Helen.
— Hmm?
— Nie zabijaj go.
W tych słowach jest coś, co wzbudza we mnie smutek i nienawiść. Ona wie, że jestem na tyle zazdrosna, żeby chcieć go zabić. I wie, że nie dam rady. Chce tylko, żebym nie umarła przez niego. Ona wie, że Ethan może wygrać. Wie, że ma warunki, ambicje. Wie, że ma do czego wracać.
Odkładam Benji'ego na ziemię. Muskam jego włosy palcami.
— Odejdźcie. Proszę… — Szepczę, usiłując zatrzymać niechciane łzy.
— Nadene…
— Wyjdź! — tym razem drę się, ocierając słoną ciecz. — Nie chcę cie tu!
— Przepraszam — dławi się mama — tak bardzo mi przykro…
Strażnicy wyprowadzają całą moją rodzinę. Serce bije mi szybko i brakuje mi ciepła ich ciał.
— Przepraszam! — krzyczę, gdy są blisko wyjścia — Kocham was! Powiedzcie Opal, że ją kocham!
Ethan kładzie rękę na moich plecach, gdy wsiadamy do pociągu. Ten gest jest czuły, pełen ciepła, ale zbyt intymny. Ciarki przebiegają mi przez plecy, kiedy przez przypadek jego kolano dotyka mojego. Zerkam na jego twarz. Jest spokojny i skupiony. On też na mnie patrzy.
Przestań – otrząsam się – to chore.
— Zobaczycie, Kapitol wam się spodoba. Szkoda, że musicie oglądać go w takich okolicznościach… — wzdycha Hillevi, by przerwać niezręczną ciszę. Wędrujemy wąskim korytarzem za czarnowłosą awoksą. 
— Wierzę, że jest piękny — wzdycham cicho. Nie chcę wspominać, że pięknieje dzięki naszej biedzie.
— Nadene, tu jest twój pokój — Hillevi wskazuje mi drzwi na lewo. — A tam Ethana. — Posyła mi całkiem szczery uśmiech.
— Ja już pójdę — wzdycham, naciskając klamkę 
— A obiad? — pyta Hillevi zdziwiona. 
— Nie jestem głodna — ucinam i usiłuję wślizgnąć się do pokoju. Uniemożliwia mi to Ethan, kładąc rękę na moim ramieniu.
—  No chodź — nalega.
— Przestań — warczę i strzepuję jego dłoń. Zatrzaskuję drzwi i nawet nie spoglądam na pomieszczenie. Opadam na duże, miękkie łóżko. Widzę już tylko rozmazane kształty. Kładę głowę na poduszce i zasypiam.
 
— O czym opowiada twoja historia? — słyszę od razu. O czym, o czym, o czym? Pytanie dudni mi w głowie. Nie odpowiem tym razem, przysięgam. Usiłuję uciec, ale nie wiem przed czym. Przed samą sobą, nasuwa mi się odpowiedź. 
O czym opowiada twoja historia? O czym? 

28 kwietnia 2013

Rozdział I

Mój upadek wyrywa Benji'ego ze snu, ten z kolei budzi resztę rodziny. Jesteśmy bladzi i przygaszeni, błagamy, by dzisiejszego dnia los nam sprzyjał. 
Nie musimy się spieszyć, jednak ubieramy się szybko, by zająć czymś swoją uwagę. Nie mogę przestać myśleć o moim koszmarze. Co, jeśli była to zapowiedź? Co, jeśli moja historia opowiada o dziewczynie wylosowanej spośród tysięcy innych dziewczyn? Co, jeśli opowiada o bólu i śmierci? 
Opal gładzi mnie po włosach z kamienną miną. Jej oczy zdradzają jednak więcej. Widzę troskę i strach. Nie wiem, czy martwi się o mnie, czy o siebie. Mam nadzieję, że to drugie. Nie pozwoliła mi wziąć astragali, choć sama od dwunastego roku życia pobiera po jednym na każdego członka rodziny. W związku z tym swoje ostatnie dożynki spędzi z myślą, że jej imię powtarza się w kuli dokładnie trzydzieści sześć razy. Moje jedynie pięć.
— Nade — woła mama ze swojej sypialni — możesz tu przyjść? 
Podnoszę się z krzesła i idę w jej kierunku. Na razie mam na sobie jedynie zszarzałą podkoszulkę i jasne rajstopy, jeszcze nie widziałam swojego odświętnego ubrania. W zeszłym roku rozdarłam sukienkę, a mamie nie udało się jej zszyć. 
Kiedy opieram się o drewnianą framugę, Helen z uśmiechem do mnie podchodzi. Trzyma w rękach zwitek dwukolorowego materiału. 
— Zamknij oczy, Nadene — prosi mnie cicho. Robię, co każe. Unosi moje ręce, ubiera mnie w coś miękkiego, śliskiego i cienkiego. Kilka razy nakłania mnie do obrotu. Pewnie, żeby ocenić, jak wyglądam. Dopina zamek na karku, poprawia coś w okolicy kolan i pozwala mi otworzyć oczy, zaprowadziwszy mnie przed lustro wiszące na drzwiach szafy. 
Z uśmiechem zagląda mi przez ramię, kiedy wpatruję się w sukienkę, którą mi podarowała. Jest to proste ubranie z lejącego materiału, obcisłe w talii i na biuście, luźne poniżej. Góra ma kolor śniegu, oddzielono ją od czarnego dołu jasnobłękitnym paskiem. Nie jest całkowicie nowa, ale nie widać na niej zniszczeń. Mam wrażenie, że to najładniejsze ubranie, jakie kiedykolwiek miałam na sobie. Brzydko kontrastuje z moją smutną twarzą pełną cieni.
— Dziękuję — mamroczę tylko i prędko odchodzę. Mama wydaje się zawiedziona tak skromną reakcją, ale widzę, że podoba jej się, jak wyglądam.
• 
— Ładna sukienka — zauważa Opal siedząca przy stole w kuchni. Bawi się rąbkiem wzorzystego obrusu. Leży na nim jedynie pusta wiklinowa misa. Okres przed dożynkami jest dla nas ciężki, więc nie mamy jedzenia. Trójka nie należy do najbiedniejszych Dystryktów, jednak ostatnimi czasy wszystkie produkty znacznie podrożały. 
Tata wyszedł z domu. Jestem trochę zawiedziona, że go ze mną nie ma, ale mama zapewnia mnie, że za chwilę wróci. Benji też wydaje się smutny. Jego beżowa koszula bardzo ładnie wygląda w połączeniu z orzechowymi włosami. Siedzi na kolanach Opal, która gładzi go po głowie. Ona z kolei ma na sobie granatowe spodnie z wysokim stanem, prawie niezauważalnie przetarte w niektórych miejscach i białą koszulę z ozdobnym, koronkowym kołnierzykiem. 
W tym momencie do domu wchodzi tata, trzaskając drzwiami. Uśmiecha się od ucha do ucha. Daje mamie buziaka, a ta opiera się o framugę i krzyżuje ręce na piersi. Ona też się szczerzy. Tata podchodzi do nas i wyciąga coś z kieszeni płaszcza. Natychmiast chowa to za plecami, więc nie mamy szans tego zobaczyć. 
— Wesołych Głodowych Igrzysk — mówi ze śmiechem i wyciąga do nas dłonie. - I niech los zawsze wam sprzyja. — Leżą na nich trzy małe bułeczki z lukrem i rodzynkami. Uśmiecham się na widok jedzenia, ostatnie, co miałam w ustach, to wczorajszy kompot z dzikich jabłek – podobno nasz obiad. 
— Dziękuję — szepczę z niedowierzaniem. Niemal czuję smak roztopionego cukru, miękkiego środka i chrupiącej skórki, gdy ostrożnie zabieram jedną bułkę. Opal i Benji wydają się być równie uradowani. Już mam rzucić się, by ugryźć przekąskę, ale powstrzymuję się i przełamuję ją na trzy części. Dwie z nich wręczam mamie i tacie, a ci nie odmawiają. Dziękują mi skinieniem głowy i starają się nie jeść zbyt łapczywie. Cieszę się, że się z nimi podzieliłam, ale mam wrażenie, że Opal to zdenerwowało. Traktuje wszystko jak zawody, życie jak wyścig, jakby można było dzielić ludzi na lepszych i gorszych. Siostra zerka na mnie nieprzyjaźnie, sama wolno przeżuwa podarunek. 
— Idziemy? — pytam, zerkając na zegarek wiszący na ścianie. — Zostało nam dziesięć minut. 
Wszyscy przytakują i podnoszą się ze swoich miejsc. Uśmiechają się blado, klepią się po plecach, głaszczą po głowach. Rozglądam się po domu i uśmiecham się sama do siebie. Wrócę tu — obiecuję sobie. Nie zostanę wylosowana. A tym bardziej się nie zgłoszę. 
Kierujemy się na plac przed Pałacem Sprawiedliwości. Jest to duży teren przy równie dużym budynku, wyłożony kostką brukową i ogrodzony niskimi metalowymi bramkami. Podzielony jest na trzy części — jedną dla chłopców, jedną dla dziewczyn, jedną dla ludzi mających dożynki za lub przed sobą. Ląduję w tej drugiej, ściśnięta między rówieśniczkami. Są równie przerażone, jak ja. Na scenie pojawili się już nasi zwycięzcy – Marcus, Wiress, Beetee, Alloy i Twine, oraz burmistrz Lloyd i Hillevi Hogan –opiekunka naszego dystryktu, gwiazda prosto z Kapitolu. Jest to kobieta z największą fryzurą, jaką widziałam. Uśmiecha się do nas przyjaźnie zza mikrofonu, splatając palce. 
— Ekhm — chrząka — mogę? 
Tłum momentalnie zwraca się w jej stronę. Wszyscy słuchają w napięciu. Boję się tak bardzo, że nie mogę oddychać. Serce bije mi coraz szybciej i szybciej, mijają tysiące lat a Hillevi wciąż się nie odzywa. Wszystko wiruje i wrzesczy.
Hogan zaczyna mówić, ale nie jestem w stanie wyłapać ani słowa – moją uwagę pochłaniają Strażnicy wnoszący na scenę dwie wielkie kule wypełnione po brzegi beżowymi karteczkami. Oddycham płytko, ale cieszę się, że jestem w ogóle w stanie to robić.  
Tylko pięć kartek. Pięć, nic więcej – pocieszam się bez ustanku. Ale co z Opal? Na myśl o siostrze chce mi się płakać. Bez niej jesteśmy martwi. Opal bowiem jest głową rodziny – zarządza majątkiem, domem, wszystkim, co robimy. Pomaga mi w szkole, zajmuje się Benjim, wspiera rodziców. 
O czym opowiada twoja historia? 
To pytanie powraca do mojej głowy nagle i bez powodu. Koszmar dzisiejszej nocy wciąż jest moim zmartwieniem. Usiłuję pozbyć się tych słów z umysłu, ale nie potrafię. Moja historia opowiada o bezsilności. Moja historia opowiada o szybkim biciu serca i beżowym morzu. I o ręce w ów morzu tonącej. Moja historia opowiada o układzie ust Hillevi Hogan, o tym, co z wyplują jej umalowane wargi. 
— Panie mają pierwszeństwo — wzdycha Hillevi i wkłada dłoń do kuli. Moja historia opowiada o jej paznokciach, które zahaczają o jedną z karteczek. Karteczka ta należy do nieszczęśnika. Biorąc pod uwagę, że w dystryktach nikt nie ma szczęścia, należy ona do tego, któremu dziś los sprzyja najmniej. 
Chyba jestem blada. Wszystko wokół mnie kręci się i kręci, a jednocześnie uparcie stoi w miejscu. Hillevi otwiera usta. Proszę, tylko nie ja, tylko nie Opal. Rozumiem, że nie ma szans, żeby wylosowano mnie, więc błagam, niech to nie będzie Opal. 
— Tegoroczną reprezentantką dystryktu trzeciego zostaje — krótka pauza, uśmiech. —  Nadene Creed. 
Czyli o tym opowiada moja historia? O dziewczynie imieniem Nadene, która umrze na arenie, bo jest zbyt słaba, by zwyciężyć? O bólu poniesionych ran, który jest niczym przy bólu poniesionej porażki? 
Nie! To nie może być tak! Mam ledwie szesnaście lat, Opal za chwilę wybiegnie z szeregu i zgłosi się za mnie. Ona wygra igrzyska i wróci do domu. Już za chwilę! 
Rozluźniam się więc. Idę spokojnie i wkraczam na scenę, szukając w tłumie Opal. Znajduję jej twarz. Ta odwraca wzrok. Nie chce na mnie patrzeć. Ale przecież za kilka sekund ma wybiec i krzyknąć „Zgłaszam się na trybuta”. Za sekundę, bo Hillevi już gmera w kuli po raz drugi. Po wylosowaniu mężczyzny nie będzie mogła mi pomóc. 
Ona nic nie zrobi 
Opuściła mnie. Nie ma zamiaru się zgłosić. Jestem trybutem na Sześdziesiątych Siódmych Dorocznych Głodowych Igrzyskach. Jestem martwa. 

26 kwietnia 2013

Prolog


Przecieram czoło ręką, by strącić z niego kropelki potu. Drapię się też po karku, ale muszę biec. Za długo stoję w miejscu. Przebieram nogami raz po raz, aż rozmazują się całkowicie. Krajobraz naokoło zlewa się w jedno, ale poganiam się w myślach. Jeszcze szybciej, jeszcze dalej, aż w końcu uderzam o coś twardego.
Budzę się w gęstej i nieprzeniknionej ciemności. Podnoszę się i opieram na łokciach, głośno wciągając powietrze. 
- Każdy ma swoją historię - słyszę gruby głos. - O czym opowiada twoja? 
Nie zastanawia mnie skąd dochodzi pytanie. W mojej głowie samoistnie wykwita odpowiedź.
Moja historia opowiada o strachu. O tym, że życie nie jest schematyczne. Mówi o tym, że nie warto oceniać ani przewidywać. Moja historia opowiada o realiach człowieczeństwa.
Moja historia opowiada o miarowych oddechach i kpiącym uśmiechu. Opowiada o potrzebie litości nad własną osobą. Moja historia mówi o błędach, które popełniamy. Nie chcę opowiadać temu czemuś o tym wszystkim. To zbyt osobiste. 
- Moja historia opowiada o mnie - podsumowuję. Przecież to wszystko to tylko części mnie. Drobne, a jednak ważne, bo bez nich nie mogłabym twierdzić, że istnieję. - Moja historia mówi o życiu. 
To prawda. Moja historia mówi o tym wszystkim. Mam tylko nadzieję, że plamy krwi nie zamażą wartości w niej ukrytych.
Uderzam o drewnianą podłogę całym ciałem, wzbijając obłoki kurzu. Kaszląc i przeklinając, podnoszę się, by znów opaść w to samo miejsce. To już dziś. Dziś dożynki.